Po dwóch latach przerwy znów udało nam się wyjechać na Bałkany. Szczególnie po zeszłorocznym niezbyt ciepłym urlopie w kraju tęskniliśmy za gorącym klimatem. Tym razem na cel wzięliśmy Chorwację. Nie było to nasze pierwsze spotkanie z tym krajem, bo trzy lata temu byliśmy w stolicy – w Zagrzebiu. Jednak teraz wybraliśmy się na wybrzeże.
Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy po drodze nie zobaczyli czegoś jeszcze. Tym bardziej że 1600-kilometrową podróż z Gdańska na chorwackie wybrzeże dobrze jest zaplanować z jednym przystankiem. Nasz w jedną stronę wypadł w węgierskiej miejscowości Győr, co było wyborem totalnie na chybił-trafił – choć w tym przypadku zdecydowanie trafił! W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na dwie noce w Bratysławie, co zapewniło nam półtora dnia w tym pięknym mieście. Ale o tych dwóch miejscach będzie kiedy indziej. Dziś tylko o Chorwacji!
Podróż do Chorwacji
Jak zwykle w podróż wybraliśmy się samochodem. Przez chwilę rozważałam opcję przelotu samolotem, jednak w połączeniu z wynajmem auta na miejscu nie wyszłoby wcale taniej, pomimo obecnych, wysokich cen benzyny. Dodatkowo mocno ograniczyłoby to nas pod względem bagażu. Tak więc pozostaliśmy przy samochodzie, będąc w pełni świadomym czekających nas kosztów paliwa, choć na początku roku, gdy planowałam ten wyjazd, były one znacznie niższe.
Naszym celem była miejscowość Cesarica w północnej Chorwacji na wybrzeżu leżącym naprzeciw wyspy Pag. Wybraliśmy trasę przez Słowację i Węgry, z noclegiem we wspomnianym węgierskim mieście Győr, które położone jest mniej więcej w połowie trasy, tuż przy granicy ze Słowacją.
Drugi dzień podróży dostarczył nam więcej wrażeń, bo nie udało nam się uniknąć korków w okolicy Zagrzebia, a ostatnią częścią drogi była tzw. Jadranka, albo bardziej oficjalnie “Magistrala Adriatycka”. To przepiękna droga nad morzem, ale jednocześnie niesamowicie kręta, więc kierowcy raczej trudno skupić się na cudownych widokach. Na szczęście tą trasą mieliśmy do pokonania jedynie ostatnie 50 km.
Za to z powrotem wybraliśmy drogę przez góry przez Karlobag i Gospić do autostrady i dalej na północ przez Węgry do Bratysławy.
Chorwacja: Cesarica/Ribarica
Wybór miejscowości na nasz pobyt w Chorwacji również był przypadkowy. Moje wymagania ograniczały się do północnego wybrzeża i nie chciałam być w żadnym większym mieście, ani w specjalnie turystycznym miejscu. Cesarica wydawała się być idealna. Dla ścisłości: byliśmy w miejscowości oznaczonej na drogowskazach jako Ribarica, choć zarówno na Google Maps, jak i na Bookingu adres podany był jako miejscowość Cesarica. Nie mam zatem pewności, czy są to odrębne, położone obok siebie miejscowości, czy jednak Ribarica jest częścią Cesaricy. W każdym razie, mapy Googla nawigują bezbłędnie do podanej ulicy, niezależnie jak nazywa się miejscowość.
Z naszej kwatery mieliśmy do dyspozycji dwie „plaże”. Najbliższa, to kamienista plaża w niewielkiej zatoczce, miejscami wybetonowana przy brzegu, do której schodziliśmy z własnego podwórka w dół jakieś 3 minuty. Druga to typowo betonowe nabrzeże, stąd „plaża” jest w cudzysłowie. Do niej również było bardzo blisko, bo około 5 minut, ale jednak zatoczka bardziej nam się spodobała i to w niej zażywaliśmy zarówno morskich, jak i słonecznych kąpieli. Największą frajdą był dla mnie snorkeling i obserwacje morskiego dna. A w Chorwacji jest co oglądać, np. w naszej okolicy pełno było ogórków morskich, czyli strzykw, krabów pustelników oraz najróżniejszych ryb.
Przespacerowaliśmy się również do centralnej części Cesaricy, ale nie był to dobry pomysł, choć to niecałe 2 km. Wzdłuż Jadranki (a nie ma innej drogi) nie ma chodnika, a najczęściej nawet pobocza, więc z tego względu nie jest to ani przyjemne, ani bezpieczne. I dotyczy się to właściwie całej Jadranki, która absolutnie nie jest przystosowana do ruchu pieszego. Wracając jednak do Cesaricy – znajduje się tam marina i przystań rybacka oraz niewielki kościół św. Heleny. Plaża jak na mój gust była zbyt głośna, choć po południu nie było zbyt dużo ludzi.
Co zwiedziliśmy w Chorwacji?
Podczas naszego tegorocznego wyjazdu, nastawiona byłam na więcej wypoczynku a mniej zwiedzania. Nie znaczy to jednak, że całkowicie zrezygnowałam z tego ostatniego. Tym bardziej że chwilami bardzo porywisty wiatr trochę utrudniał całodzienne plażowanie. Można jednak było zobaczyć wiele pięknych miejsc. Ten fragment wybrzeża usiany jest licznymi zatoczkami, a dokładnie naprzeciw położona jest duża wyspa Pag, którą również zamierzaliśmy odwiedzić. No i najważniejszą atrakcją miały być Jeziora Plitvickie.
Jeziora Plitvickie
Warto wiedzieć, że Jeziora Plitvickie to park narodowy z prawdziwym cudem natury, który został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Składa się z kilkunastu kaskadowo położonych jezior i z około 90 łączących je wodospadów. Tyle teorii, bo piękna tego cudownego raju nie sposób opisać, a zdjęcia tylko w niewielkim stopniu oddają jego urodę. Wcześniej oczywiście oglądałam filmy i fotki z tego miejsca, ale na miejscu widoki i kolor wody po prostu zapierają dech w piersiach, nawet pomimo tłumu turystów.
Spacerowanie po parku jest bardzo przyjemne. W wielu miejscach są drewniane kładki, które prowadzą nas przez różne strumienie, jeziorka, albo tuż nad wodospadami. Zmieniające się widoki, kolory wody, wysokie wodospady to było coś, co pozwalało przez wiele godzin utrzymywać naszą uwagę.
W cenie biletów (drogich, bo na naszą trójkę wydaliśmy ponad 450 zł) jest przewiezienie statkiem na drugą stronę Jeziora Kozjak oraz powrót z góry, z końca trasy, pociągiem drogowym. Ten ostatni uważam za genialne rozwiązanie, bo po kilku godzinach spaceru, człowiek z przyjemnością pozwoli zwieźć się na sam dół, prawie do samego wyjścia.
Cesarica lub jej okolice (np. Karlobag) są dobrym punktem wypadowym na Jeziora Plitvickie, bo dojedzie się tam drogą nr D25 w mniej niż dwie godziny. Opłaca się jednak w sezonie wysokim wyjechać wcześnie. My byliśmy na miejscu przed 11.00 i było to zdecydowanie za późno. Na trasie było bardzo dużo ludzi, w wielu miejscach robiły się zatory. Również na statek, a na końcu na pociąg drogowy były spore kolejki, co najmniej na pół godziny czekania.
Warto przed przyjazdem zapoznać się na stronie parku narodowego z trasami zwiedzania. My zdecydowaliśmy się na trasę “C” o długości 8 km marszu i przeznaczonej na około 4 do 6 godzin. Jej pokonanie zajęło nam łącznie trochę ponad 5 godzin wraz z powrotem na parking.
Nawet gdybym nic więcej miała nie zobaczyć w Chorwacji, to warto było jechać po to, żeby napawać się pięknem Jezior Plitvickich!
Punkt widokowy Kubus Ura
Kubus Ura to niezwykle widowiskowe miejsce, gdyż pozwala spojrzeć na wyspę Pag z zupełnie innej perspektywy niż z poziomu morza. Widać wówczas jak na dłoni, wdzierającą się w głąb wyspy zatokę nadającą jej charakterystyczny kształt. A z drugiej strony możemy podziwiać majestatyczne góry Velebit.
Na punkt widokowy trzeba z Karlobagu wjechać na wysokość 927 m n.p.m. drogą nr D25. Znajduje się tam pomnik postawiony w 1846 roku ku czci budowniczych drogi przez góry Velebit z Karlobabu do Gospić. To naprawdę był wielki wyczyn zbudować taką trasę, bo teren jest bardzo trudny.
Chorwacki fiord, czyli Uvala Zavratnica
Niedaleko Ribaricy, około 20 km na północ w pobliżu miejscowości Jablanac, znajduje się kolejny chorwacki cud natury, czyli Uvala Zavratnica. Należy ona do Parku Narodowego Gór Velebit, stąd wejście w określonych godzinach jest tam płatne – od wszystkich powyżej 7 roku życia pobrana zostanie opłata w wysokości 30 kun (około 20 zł). Niemniej zatoka dostępna jest całodobowo, więc można ją podziwiać również poza godzinami pobierania opłat. My wybraliśmy się na zachód słońca i to był strzał w dziesiątkę.
Najpierw jednak zatrzymaliśmy się na kolejnym punkcie widokowym, do którego można dojechać szutrową drogą z Jadranki. Stamtąd chyba najlepiej widać piękno zatoki Zavratnica, która wbija się prawie kilometr w głąb lądu. Stąd nazywana jest chorwackim fiordem. No i nie sposób nie ulec urokowi błękitów, turkusów i granatów wody, które kontrastują z jasnymi skałami wznoszącymi się prawie 100 m powyżej morza.
Do samej zatoki prowadzi trasa od strony miejscowości Jablanac. Od niej odchodzi rozwidlenie w górę na następny punkt widokowy, z którego widać wejście do zatoki. Jest tam też piękny widok na wyspę Rab oraz samą miejscowość Jablanac. A w oddali dostrzeżemy również wyspę Pag.
Ubitą szutrowo-kamienną ścieżką dojdziemy do samego końca zatoki. Można tam opalać się, pływać i nurkować. Szczególnie interesujące może być tam snoorkowanie, bo ryb jest tam całe mnóstwo. Jednak dodatkową atrakcją są pozostałości po zatopionej w czasie II wojny światowej barce transportowej oraz spora kratownica. Woda jest tam niesamowicie czysta, ale też głęboka i całkiem chłodna.
Byliśmy naprawdę zauroczeni krajobrazami, które mogliśmy oglądać zarówno w samej Zatoce Zavratnica, jak i jej okolicach. Myślę, że to punkt obowiązkowy, jeśli ktoś jest w tych okolicach.
Wyspa Pag
Wyspa Pag to piąta największa wyspa Chorwacji, ale o najdłuższej linii brzegowej. Rozciąga się wzdłuż wybrzeża na długości około 60 km, a od strony lądu wygląda na zupełnie niedostępną, ze względu na bardzo skaliste i wysokie brzegi. Z tego względu często nazywana jest księżycową wyspą. Jednak od strony otwartego morza jej krajobraz bardzo się zmienia, staje się bardziej zielony.
Wycieczka na wyspę Pag to co najmniej całodniowa wyprawa. Z samego rana, czyli tuż po 7.00, udaliśmy się na prom z miejscowości Prizna, kilkanaście minut drogi od Ribaricy. Już o tej godzinie tworzyły się spore kolejki w sezonie, więc nawet nie chcę sobie wyobrażać, ile się czeka w późniejszych godzinach. Na szczęście wyspa Pag jest od strony południowo-wschodniej połączona z lądem Paskim mostem, więc prom to nie jedyne rozwiązanie. Choć dla nas był atrakcją samą w sobie.
Wyspa Pag słynie z kilku rzeczy: sera, koronek i soli. Produkowany tu najsłynniejszy ser to twardy ser owczy, który można kupić w miejscowości Kolan. Podobno wypasane na wyspie owce żywią się głównie ziołami o słonym smaku, stąd wyjątkowy smak sera. Niestety nie udało nam się dojrzeć ani jednej owcy, choć widzieliśmy całe mnóstwo charakterystycznych kamiennych murków oddzielających poszczególne pastwiska. Ser nam bardzo smakował, chociaż mi trudno było wyczuć jego ziołowy smak. A przy tym jego kosmiczna cena znacznie mniej przypadła nam do gustu. ?
Koronki widzieliśmy w miejscowości Pag, ale ja nie jestem fanką tego typu wytworów, więc nie wzbudziły mojego szczególnego zainteresowania. Natomiast soliny, w których produkowana jest sól, rozciągają się właśnie w pobliżu miasta Pag. Dobrze widać je ze wzniesień starego miasta Pag – i nie mówię tu o starówce, a o miejscu na wzgórzu, gdzie kiedyś istniało to miasto, ale teraz pozostały tylko ruiny. Jeszcze piękniejszy widok na miasto Pag rozciąga się z punktu widokowego na trasie 106.
Co jeszcze widzieliśmy na wyspie? Zajechaliśmy na symboliczny 15 południk, który nie jest jakiś nadzwyczajny, ale rozciągają się z niego piękne widoki na Zatokę Paską. Oczywiście zajrzeliśmy do samego miasta Pag z jej groblami, mariną, plażą, słynnym pieszym mostem Katine i starym miastem. Ponieważ jednak był tego dnia niesamowity ukrop (około 38˚C), pojechaliśmy jeszcze na plażę od strony otwartego morza. Zdążyłam się wykąpać, ale niestety tam – na podobno najbardziej słonecznej chorwackiej wyspie – złapała nas burza. Na szczęście tylko trochę nas postraszyła, bo właściwie jedynie pokropiło. Za to szybciej zwinęliśmy się, żeby pojechać do Zadaru.
Warto wspomnieć też o moście łączącym wyspę Pag ze stałym lądem, właśnie w kierunku Zadaru. Konstrukcję można podziwiać, zatrzymując się po lewej stronie za mostem po zjechaniu z wyspy. Most ma długość 301 m i wznosi się 35 m ponad lustrem wody. Został oddany do użytku w 1968 roku, a przejazd nim jest bezpłatny.
Zadar
Tam niestety deszcz nas nie ominął. Dodam tylko, że było to jedyne mokre popołudnie w czasie całego naszego pobytu. Przez deszcz, chwilami dość intensywny, straciliśmy około 40 minut, chowając się przed nim.
Naszym celem w Zadarze było stare miasto oraz oczywiście słynne morskie organy. Na szczęście, mimo deszczu, udało się ich posłuchać. Miałam nadzieję, że uda nam się również obejrzeć instalację Powitanie Słońca w pełnej krasie, czyli po ciemku, ale jednak nie dotrwaliśmy do tej chwili.
Na starówce obejrzeliśmy dwie miejskie bramy: Bramę Lądową oraz Morską, byliśmy na Placu Ludu (Narodni Trg), na rzymskim forum oraz przy starożytnych ruinach przy kościele św. Donata. Ten ostatni nie pełni już swoich religijnych funkcji, jest jednak ciekawą budowlą. Ma ona charakterystyczny, okrągły kształt rotundy. Powstał na bazie rzymskich budowli, a do środka w całości przeniesiono dwie rzymskie kolumny, które wkomponowano w budynek.
Przeszliśmy również ulicą Kalelarga, widzieliśmy mury miejskie. To wszystko jednak trochę w biegu, bo w tym czasie mżyło lub lekko padało. W sumie chyba najwięcej czasu spędziliśmy w tawernie Konoba Dalmatia na rybnym obiedzie. Dania były tam naprawdę pyszne, świeże i pięknie podane.
Karlobag
Karlobag to jedna z bardziej znanych miejscowości w tej części wybrzeża, słynąca szczególnie z plaży Tatinja. Tuż nad nią (plaża jest na dole, a droga prowadzi u góry) są duże bezpłatne parkingi, a na samej plaży w zatoczce bar i knajpka. Ponadto w Karlobagu jest kilka sklepów, knajpek, policja, przystań jachtowa, stacja benzynowa. Można wykupić wycieczki łodzią lub statkiem. Znajduje się tam również XVII-wieczna twierdza, która nie jest jednak udostępniona do zwiedzania.
Senj
Senj to położona bardziej na północ miejscowość, która skusiła nas zamkiem Nehaj. Jednak najpierw wjechaliśmy na punkt widokowy. Rozciągała się z niego nie tylko piękna panorama Senj, ale również na okoliczne wyspy, szczególnie Krk. Na górze jednak wiatr był tak silny, że chwilami ciężko było złapać oddech, a włosy fruwały we wszystkie strony. Zjechaliśmy więc do centrum, gdzie między starymi uliczkami można się było nieco ukryć przed tą zawieruchą.
Sercem miejscowości jest Plac Pavlińskiego, gdzie znajduje się pomnik Trzech Marynarzy. W tym rejonie skupia się najwięcej barów i restauracji. Znajduje się tam również marina i plaża. W dniu, kiedy tam byliśmy, trzeba było mieć sporo samozaparcia, żeby przy takich porywistych wiatrach zażywać morskiej kąpieli. A byli tacy śmiałkowie. 😉
Naszym głównym celem był jednak położony na wzgórzu zamek Nehaj. Wspinaliśmy się do niego przyjemną ścieżką przez park, choć przydałoby się tam więcej cienia. Twierdza z zewnątrz wyglądała całkiem imponująco, ale gdy zajrzeliśmy do środka, zniechęciło nas to, że na samym wejściu jest restauracja. Jakoś tak dziwne wydawało nam się chodzenie pomiędzy stolikami, żeby obejrzeć wnętrza zamku. A po siłowaniu się z wiatrem na punkcie widokowym, nie skusiło nas nawet wejście na górę i obejrzenie panoramy okolicy. To mieliśmy już zaliczone wcześniej!
Pogoda i bura
Nie bez powodu wyodrębniam ten punkt, bo choć wydaje się, że latem w Chorwacji dobra pogoda jest gwarantowana, to w tej okolicy jest jedno „ale”. W czasie naszego pobytu na początku sierpnia było słonecznie, a temperatura sięgała około 30-33˚C. W czym więc problem? Ano w wietrze. Na 10 dni naszego pobytu wiało mniej więcej 6 dni, z tego 4 naprawdę mocno. I jest to raczej reguła niż wyjątek w tej okolicy.
Przyczyną tego wiatru są wysokie góry Velebit, które górują tuż nad tym wybrzeżem. Nasi gospodarze nazywali ten wiatr bura. Z tego co czytałam, bura to letnia, ciepła odmiana bory. Ta ostatnia występuje głównie zimą i jest zimnym, porywistym wiatrem północno-wschodnim wiejącym od lądu w stronę morza. Natomiast bura, której my doświadczyliśmy, była ciepła, choć również silna, gwałtowna i wiała z gór w stronę morza.
Gdy wieje tylko trochę, jest to nawet przyjemne, bo łagodzi upał. Jednak gdy wieje tak, że okna trzaskają, a w nocy ten wiatr budzi, to przestaje to być przyjemne. Dodatkowo ten silny, wiejący od lądu wiatr zabiera ze sobą cieplejsze wody z wybrzeża, zastępując je zimniejszymi z głębin. Co prawda po jego ustaniu, woda podobno bardzo szybko z powrotem się nagrzewa, ale my nie mieliśmy już okazji się o tym przekonać. W rezultacie woda, jak na Adriatyk, była stosunkowo chłodna, choć nie wiem, jaką dokładnie miała temperaturę. Wchodzenie do niej nie było dla mnie takie bezproblemowe, jak np. w Albanii.
Czy było warto?
Czy było warto tłuc się tyle kilometrów, żeby spędzić urlop w wietrznej (w naszym przypadku) Chorwacji? Oczywiście, że tak. Żeby nie było, że narzekam – mimo tego wiatru i dość rześkiej wody, nasz pobyt był bardzo udany! W morzu pływałam właściwie codziennie. Podziwiałam jej niesamowitą przejrzystość i z przyjemnością oglądałam podwodne życie. To był dla mnie największy relaks, którego nie mogę doświadczyć w domu. Zdążyłam także przyjąć sporą dawkę naturalnej witaminy D, a prawie całe dnie spędzaliśmy na świeżym powietrzu. To jest właśnie to, czego oczekuję od udanych wakacji.
Jestem jednak ciekawa, które okolice w Chorwacji polecilibyście mi na kolejny pobyt? Bo mam nadzieję, że nie będą to moje ostatnie wakacje w tym pięknym kraju! Ma on tak długie wybrzeże i tyle wysp, że jeszcze wiele zostało nam do obejrzenia i doświadczenia.