Chcielibyście zobaczyć fokę na żywo w jej naturalnych warunkach? Można to zrobić w rezerwacie przyrody. Gdzie? Daleko od miasta? Niekoniecznie. Takie okazy przyrody można zobaczyć w Gdańsku, w jednym z pięciu rezerwatów przyrody. Zapraszam na wycieczkę do jednego z nich – do Mewiej Łachy, którą z rodzinką odwiedziliśmy dokładnie rok temu. Ten rezerwat nie znajduje się oczywiście w centrum Gdańska, ale w jego granicach administracyjnych, we wschodniej części Wyspy Sobieszewskiej – w Świbnie.
Wybraliśmy się tam w piękną kwietniową sobotę. Pogoda nagle zrobiła się prawie letnia. Jeszcze poprzedniego dnia chodziłam w zimowej kurtce, a w dzień naszej wycieczki można było chodzić w krótkim rękawku i nawet moczyliśmy nogi w morzu, brr! Ale nie wyprzedzajmy.
Wyprawa była właściwie spontaniczna, zdecydowaliśmy się na nią w piątkowy wieczór. Mieliśmy do wyboru dwa miejsca: rezerwat Ptasi Raj, który również znajduje się na Wyspie Sobieszewskiej, ale na jej zachodnich krańcach oraz właśnie rezerwat Mewia Łacha. Na ten drugi zdecydowaliśmy się, ponieważ wyczytałam w sieci, że pomiędzy 15 kwietnia a 15 sierpnia, czyli w czasie lęgowym ptaków, nie wolno poruszać się po rezerwacie poza wyznaczoną ścieżką. A ponieważ było to tuż przed tą graniczną datą, więc chcieliśmy jeszcze wykorzystać okazję swobodniejszego poruszania się po rezerwacie.
Od nas do Świbna na Wyspie Sobieszewskiej (najdalej na wschód położona część Gdańska) jest około 30 km, dojazd samochodem obwodnicą metropolitarną zajął nam około pół godziny. Z centrum Gdańska można tam dojechać autobusem w około godzinę. Po drodze, oprócz kilku nowoczesnych mostów i wiaduktów, największą atrakcją był wiekowy most pontonowy na Martwej Wiśle. Całe życie mieszkam w Gdańsku, ale pierwszy raz znalazłam się na Wyspie Sobieszewskiej i prawdę mówiąc, nie zdawałam sobie sprawy, jak niekomfortowa jest przeprawa tym mostem. Szczerze współczuję mieszkańcom, którzy muszą pokonywać go każdego dnia.
Na miejscu nieco zaskoczył mnie brak drogowskazów, czy tablic informujących, którędy udać się w kierunku rezerwatu. Co prawda łatwo zorientować się w terenie, tzn. jeśli ktoś wcześniej spojrzał na mapę, to będzie wiedział gdzie Wisła (a właściwie Przekop Wisły), a gdzie morze (dokładniej Zatoka Gdańska), ale już wybór najlepszej ścieżki prowadzącej w stronę rezerwatu nie jest tak oczywisty. Wybraliśmy więc najłatwiejszy sposób – poszliśmy za innymi, tj. lewym brzegiem Przekopu Wisły. Tam już można było znaleźć pierwszą z wielu kolorowych tablic informacyjnych, aczkolwiek żadna z nich nie informowała, jak długa jest ta trasa.
Na początku był zachwyt, bo królowa polskich rzek, która w tym miejscu wpływa do wód Zatoki Gdańskiej, ma w tym miejscu około 600 m szerokości, więc jest to naprawdę kawał wielkiej rzeki 😉 Ale początkową euforię zachwytu nad naturą nieco popsuł widok prac hydrotechnicznych, które ciągnęły się prawie przez całą długość naszej trasy brzegiem rzeki, aż do samego morza. Zwykle nieco inne ma się wyobrażenie o rezerwacie przyrody.
Ponieważ była to wiosna w stadium, w którym właściwie jeszcze nie było liści na drzewach, a niektóre fragmenty przyrody ledwo budziły się do życia, krajobrazowi brakowało trochę soczystej zieleni późnej wiosny i wczesnego lata. Ale i tak było pięknie.
Na tym odcinku naszej wędrówki często widać było ślady działalności bobrów i jak się wkrótce okazało cała bobrowa rodzina zamieszkiwała jeziorko znajdujące się po lewej stronie naszej ścieżki. Zbudowano tam niedużą wieżę widokową, z której można obserwować owo jeziorko, a jak ktoś ma szczęście może nawet ujrzeć bobry. My niestety nie zasłużyliśmy na to szczęście, gdyż część mojej rodzinki ma zdecydowanie zbyt donośny głos 😉
Na koniec wędrówki wzdłuż brzegu rzeki można skręcić w lewo w ogrodzoną ścieżkę prowadzącą do wieży widokowej, albo pójść aż na sam kraniec lądu, oczywiście o ile nie jest to okres chroniony, o którym wspominałam na początku. Tutaj można obserwować, jak Wisła wpada do morza i jak tworzy różne płycizny i łachy. Jest to fragment typowo plażowy, więc chętnie zdjęliśmy buty i dalej przemierzaliśmy „pustynny” krajobraz boso. Nawet zamoczyliśmy nieco nogi w wodzie, ale była strasznie zimna, miała pewnie zaledwie kilka stopni.
Tam czekała na nas największa atrakcja. Na nieodległej łasze wypoczywało spore stadko fok. Co prawda gołym okiem widać było tylko szarą plamę, ale przez lornetkę można już było całkiem wyraźnie rozpoznać szare łebki, a niektóre nawet pływały nieopodal. Niestety mój aparat nie jest zbyt wysokiej klasy (hmm… to eufemizm, on nie jest nawet średniej klasy) i ma niewystarczający zoom, więc nie mam żadnego zadowalającego zdjęcia, na którym byłoby widać te ssaki morskie. Ale przynajmniej mogłam się napawać tym widokiem.
Stamtąd cofnęliśmy się jeszcze na wieżę widokową, do której można było dojść wcześniej ogrodzoną ścieżką i stamtąd podziwialiśmy piękne widoki. Błękit nieba tego dnia był naprawdę cudowny i stanowił piękne tło dla zdjęć. Po przejściu przez dalszą część ogrodzonej ścieżki prowadzącej przez wydmy znów znaleźliśmy się na plaży, już poza rezerwatem.
Dalej nasza trasa prowadziła spory kawałek brzegiem morza, gdzie pochłonęła nas całkowicie zabawa w poławiaczy bursztynu, a właściwie poszukiwaczy tego bałtyckiego złota w piasku pod nogami. I z tego powodu ten fragment wycieczki zajął nam znacznie więcej czasu niż przewidywaliśmy. Z plaży zeszliśmy najbliższym zejściem jakie udało nam się znaleźć, ale dojście tam, z wymienionych przed chwilą powodów, zajęło nam co najmniej godzinę.
Później trzeba się jeszcze liczyć z dłuższym marszem po piachu i z tego względu jest to dość uciążliwy odcinek, tym bardziej, że wszyscy byliśmy już dość zmęczeni. Potem jeszcze fragment trasy prowadzi przez las, niestety w tej powrotnej drodze nie widziałam żadnych oznakowań ułatwiających dojście do parkingu lub ulicy, dlatego bardzo przydała nam się nawigacja w telefonie.
Według naszych wyliczeń zrobiliśmy tego dnia około 15 km, co zajęło nam pięć godzin, łącznie z przystankami, zrobieniem sobie małego pikniku na plaży (poza terenem rezerwatu) i zbieraniem bursztynu. Mewia Łacha jest na pewno wspaniałym miejscem na jednodniową wycieczkę, nawet z kilkuletnimi dziećmi, choć raczej nie z wózkiem (byłoby z nim ciężko na plaży). Dla fotografów jest też interesującym miejscem robienia zdjęć ptaków, fok i innych zwierząt, choć oni wybierają zwykle bardzo wczesne godziny, żeby móc dojrzeć w ciszy interesujące ich okazy.
Co warto zabrać na taką wyprawę:
- lornetkę,
- wodę do picia i kanapki,
- wygodne obuwie,
- ubranie „na cebulkę”, w tym coś nieprzewiewnego, bo nad samym morzem może trochę wiać,
- aparat fotograficzny, najlepiej z dużym zoomem optycznym,
- przydaje się też nawigacja,
- krem z filtrem na twarz i okulary przeciwsłoneczne.
I jeszcze jedno – przez cały rok jest całkowity zakaz wprowadzania psów do rezerwatu!
Jeśli jeszcze nigdy nie byliście w rezerwacie Mewia Łacha to gorąco zachęcam. Na pewno będzie to mile spędzony czas na łonie natury, a jeśli dopisze Wam szczęście to zobaczycie nie tylko foki, ale również bobry i wiele gatunków ptaków. A może już byliście? Jakie są Wasze wrażenia? Widzieliście foki?