Od jutra zaczynam! Będę prowadzić aktywny styl życia, wprowadzę zdrową dietę i zapiszę się na siłownię! No dobra, zjem jeszcze ten ostatni kawałek ciasta, żeby się nie zmarnował. Jeszcze tylko te trzy ziemniaczki, które dziecko zostawiło na talerzu. Pranie i prasowanie przecież samo się nie zrobi. Padam z nóg, a jeszcze trzeba przyszykować rzeczy na jutro i ogarnąć kuchnię. Ojej, miałam zapisać się na siłownię. No trudno, jutro to zrobię.
Nie spodziewałam się, że te karnety są takie drogie! A jeszcze jakieś wpisowe, normalnie zdzierają z biednych ludzi. A te zajęcia o jakiś dziwnych godzinach są! Kto zdąży na 16.00, jak to z pracy do domu trzeba się przedrzeć w korkach przez całe miasto! Jacyś nieżyciowi są! O matko, zajęcia o 21.00? Kto na to przyjdzie! Przecież normalni ludzie już prawie śpią, przecież rano trzeba wstać do roboty!
Znasz to? Część z Was w którymś momencie swojego życia pewnie przeżywało podobne rozterki. Bo kobiecie zajętej pracą, dziećmi, domem naprawdę nie jest łatwo robić coś dla siebie. I to regularnie! Jak więc działać?
Jak zmotywować się do ćwiczeń?
Po prostu zacząć! Ale co? Cokolwiek, co Cię zbliży do celu!
Może to być spacer dookoła bloku, jeden kilometr nordic walking, 500 m wolnego truchtu, 2 km jazdy rowerem, 20 brzuszków, albo zapisanie się na siłownię czy fitness. Albo jakikolwiek inny ruch. Najważniejsze to nie spinaj się i nie oczekuj od siebie za wiele. Jeśli do tej pory nie ćwiczyłaś w ogóle, to nie stawiaj sobie nierealnych wymagań, takich jak:
- od dziś będę ćwiczyć codziennie przez godzinę,
- w miesiąc zrzucę 10 kg,
- przed wakacjami zmieszczę się w te dżinsy, w których nie chodziłam od dziesięciu lat.
Spokojnie, możesz się w nie zmieścić, ale nie spodziewaj się, że nastąpi to w ciągu kilku najbliższych tygodni, bardziej realne będzie kilka miesięcy. Może i będziesz ćwiczyć godzinę dziennie, ale raczej nie od razu, lepiej zacząć od pół godziny dwa razy w tygodniu. Na pewno dasz radę schudnąć 10 kg, ale raczej nie w miesiąc. Czy zatem warto robić cokolwiek, jeśli efektów nie widać od razu?
Nie oszukujmy się. Zmotywować się do ćwiczeń fizycznych jest trudno. Ale czy jesteśmy skazani na porażkę? Nigdy! Jeśli aktywność fizyczna nie jest naszym drugim ja, ale raczej tym dziesiątym, albo nawet dwudziestym musimy wykrzesać z siebie naprawdę wielkie pokłady motywacji, żeby zacząć. I żeby wytrwać. A może nawet polubić.
Regularne ćwiczenia to zdecydowanie nie moja bajka. Przynajmniej do tej pory. Jednak ostatnio moja figura pozostawiała wiele do życzenia, więc chciałam COŚ z tym zrobić.
Co u mnie NIE działało?
Stwierdziłam, że skoro CHCĘ coś zrobić to już połowa sukcesu. Mogę więc zrobić cokolwiek. Zaczęłam od aerobicznej szóstki Weidera – ćwiczeń pozwalających uzyskać płaski brzuch w 42 dni. W tym celu ściągnęłam sobie nawet na tablet specjalną aplikację, która miała mi przypominać o codziennych ćwiczeniach. Była całkiem skuteczna przez jakieś … 20 dni. Później jakoś straciłam zapał, brakowało mi czasu i w efekcie porzuciłam te ćwiczenia. Nadal jednak uważam, że są całkiem niezłe, bo pomagają wyrabiać nawyk codziennego ruchu, nawet jeśli na samym początku trwa on zaledwie dziesięć minut. A płaski brzuch jest miłym efektem ubocznym 😉
Próbowałam również nordic walking. To naprawdę fajna aktywność, dodatkowo na świeżym powietrzu. Bardzo mi ona odpowiadała, bo w trakcie mogłam słuchać muzyki lub rozwijających podcastów. Co więc poszło nie tak? Hmm… zwalę wszystko na porę roku i pogodę. Zaczęłam chodzić z kijkami we wrześniu i wkrótce okazało się, że bardzo szybko robi się ciemno, a tam, gdzie mogłabym komfortowo chodzić, tzn. nie po betonowym podłożu, nie ma oświetlenia. I najzwyczajniej w świecie bałam się chodzić po ciemku. Dodatkowo deszczowa pogoda nie zachęcała do aktywności na dworze. Na okres jesienno-zimowy porzuciłam więc ten sport.
Co znalazłam zamiast nordic walking? Nie stawiałam sobie nierealnych oczekiwań, że będę ćwiczyć codziennie. Postanowiłam ćwiczyć co najmniej dwa razy w tygodniu w domu przy filmikach treningowych na YouTube. Oczywiście na pierwszy ogień poszła Chodakowska, ale okazało się, że to za wysokie progi 😉 Przy „Killerze” i „Skalperze” wysiadałam po 20 minutach. Jednak nie poddawałam się, o nie! Ćwiczyłam regularnie przez całe … dwa tygodnie 😉 A później przez kolejne pół roku próbowałam wrócić do ćwiczeń 😉
Jakie wymówki stosowałam?
Chociaż wiedziałam, że powinnam ćwiczyć, to nie mogłam się zmobilizować. Wszystko stało na przeszkodzie, chociaż sama sobie mówiłam, że ćwiczenie w domu to same korzyści: brak straty czasu na dojazdy, możliwość ćwiczenia o dowolnej porze i tyle ile mogę oraz dowolny wybór rodzaju treningu czy instruktora z YouTube 😉 Jednak to wszystko nie działało. Co przeszkadzało?
- brak czasu – możliwość ćwiczenia o dowolnej porze nie przekładała się na rozciągnięcie doby i wciąż ćwiczenia nie były na mojej liście priorytetów, a więc nie dawałam im pierwszeństwa przed innymi obowiązkami. Brak straty czasu na dojazdy do klubu fitness był iluzoryczny, bo nie potrafiłam wygospodarować nawet pół godziny dwa razy w tygodniu na ćwiczenia. Jestem zajęta, ale przecież nie aż tak, żeby nie móc znaleźć tej chwili na ćwiczenia. Oprócz typowego braku czasu do zaniedbywania ćwiczeń przyczyniły się jeszcze inne czynniki, o których przeczytacie poniżej,
- senność – przez większą część zimy po powrocie do domu czułam się strasznie senna i najchętniej kładłabym się od razu spać. Oczywiście, zwykle nie było to możliwe, bo różne obowiązki domowe czekały. Ciągła senność na pewno częściowo była spowodowana lekami, które biorę na moją alergię, ale mimo wszystko to tylko część wymówki. Dopiero po jakimś czasie uzmysłowiłam sobie, że brak ruchu powodował u mnie brak energii i ciągłą ospałość, co z kolei utrudniało podjęcie jakiegokolwiek działania. Istne błędne koło 🙁
- lenistwo – zastanawiałam się, czy lenistwo mogę w tym przypadku utożsamiać z sennością, ale jednak nie. Kiedy nie działała wymówka braku czasu i chronicznej senności, a pozostawała jedynie niechęć do ruchu, to po prostu było zwykłe lenistwo. No cóż, nie jestem bez wad 😉
Co zadziałało?
Wiadomo, że każdy jest inny i u każdego może zadziałać coś innego. Ja przedstawiam Wam to co zadziałało u mnie, ale być może u Ciebie zadziała zupełnie coś innego, np. któraś z aktywności, które wypróbowałam, ale nie zagościły u mnie na dłużej.
Przełomową chwilą było u mnie zapisanie się do klubu fitness. Na początku obawiałam się, że będą to pieniądze wyrzucone w błoto, bo nie dam rady chodzić do niego wystarczająco często (tzn. co najmniej dwa razy w tygodniu) i regularnie. Z drugiej strony bałam się, że jeśli zacznę chodzić regularnie, to zabraknie mi czasu na obowiązki domowe i blog. I trochę miałam racji, ale mimo wszystko warto.
Do klubu chodzę już trzeci miesiąc i na początku postanowiłam chodzić trzy razy w tygodniu – w poniedziałki, środy i piątki. I zasadniczo tego schematu się trzymam dość ściśle, tylko w wyjątkowych sytuacjach zmieniam termin treningu. W sumie wychodzi około 6-7 godzin aktywności tygodniowo. Najchętniej chodzę na zajęcia z instruktorką, bo nie muszę wtedy myśleć, co i w jaki sposób mam ćwiczyć, a wycisk jest zawsze. Do klubu chodzę wieczorami: między 18.00 a 22.00. Oprócz zajęć ćwiczę na sprzęcie kardio, który pomaga w spalaniu, na którym mi najbardziej zależy w obecnej sytuacji i czasami na różnych maszynach siłowych.
Co mi to daje?
Korzyści z regularnego ruchu są w moim przypadku dość oczywiste:
- więcej energii – mimo że czasami naprawdę bardzo nie chce mi się iść poćwiczyć i muszę się wręcz zmuszać, żeby to zrobić, to jednak po odpowiedniej dawce ruchu mam więcej wewnętrznej energii, choć często fizycznie jestem wykończona 😉
- utrata kilogramów i rozmiarów – na razie niezbyt spektakularna, bo około 2 kg na miesiąc, ale uzyskana wyłącznie aktywnością fizyczną, właściwie bez zmiany diety,
- zmiana nawyków żywieniowych – w punkcie powyżej napisałam, że nie było zmiany diety, ale … gdy jestem na ćwiczeniach, to nie ma mnie w domu, a więc jest mniej okazji do jedzenia lub podjadania 😉 Tak więc, chodzenie do klubu fitness prawie w ogóle wyeliminowało u mnie wieczorne podjadanie, bo po prostu nie mam na to czasu. Bardzo przyjemny efekt uboczny 😉
- czas tylko dla siebie – mam czas niektóre sprawy przemyśleć (szczególnie w trakcie ćwiczeń typu kardio), czasami posłuchać muzyki lub rozwojowych podcastów. W innych warunkach zwykle nie mogę sobie na to pozwolić.
Czy to lubię?
To dość trudne pytanie, bo z jednej strony naprawdę muszę się zmuszać, żeby pojechać do klubu, ale z drugiej strony, żałuję, gdy nie mogę pójść na swoje ulubione zajęcia. Mogę powiedzieć, że aktywność fizyczna jest dla mnie środkiem do celu, czyli uzyskania szczuplejszej sylwetki, ale na pewno nie celem samym w sobie. To podobny wyższy poziom zaawansowania 😉 To nie znaczy jednak, że nie lubię aktywności fizycznej. Lubię np. rower, ale częściej traktuję go również jako środek do osiągnięcia celu w sensie dosłownym, tzn. do przemieszczenia się z punktu A do punktu B niż do przejażdżek typowo rekreacyjnych. Lubię też łyżwy, nordic walking, pływanie, ale to wszystko są aktywności raczej incydentalne i na pewno nie można ich uznać za regularne.
A co dla Ciebie?
Jakie wnioski możesz wyciągnąć dla siebie? Możesz spróbować tak jak ja, po prostu zapisać się do klubu, najlepiej z jakąś koleżanką, bo wzajemny doping zawsze jest bardzo korzystny. I postarać się chodzić do niego regularnie, tyle ile sobie postanowisz – niech to będzie na początek dwa razy w tygodniu tylko po godzince, ale nigdy nie odpuszczaj wyjścia z błahych powodów. A jeśli zrezygnujesz lub coś naprawdę ważnego Ci wypadnie w zaplanowanym terminie, postaraj się pójść na następny dzień. A nawet jeśli Ci się nie uda to jeszcze nie koniec świata! To tylko mała porażka na drodze do celu, która wcale nie oznacza, że przegrałaś całą wojnę o większą aktywność fizyczną i lepsze samopoczucie! Trzymam kciuki za Ciebie i za siebie, żebyśmy wytrwali na tej drodze 🙂
Jak widzisz dla mnie to niełatwa sprawa. Próbowałam różnych rzeczy i większość z nich nie działała. Jednak nie poddawałam się. Czekam też na Wasze sposoby na wytrwanie we własnych treningach lub ulubionym sporcie. Mam nadzieję, że podpowiecie zarówno mi, jak i innym, jak zmotywować się do ćwiczeń? W jaki sposób traktujecie taką aktywność? Jako cel sam w sobie, czy jako środek do celu?