Prowadzę siedzący tryb życia. Wolałabym powiedzieć, że aktywny, albo chociaż średnio aktywny, ale prawda jest taka, że mam siedzącą pracę przy komputerze, a moje ulubione sposoby na spędzanie wolnego czasu, to czytanie książek i pisanie bloga. Czyli nadal w trybie siedzenia. Oczywiście lubię też zwiedzać, ale to zdarza się raczej od święta niż na co dzień. W czerwcu postanowiłam podjąć wyzwanie (moje własne), żeby codziennie osiągnąć 10 tysięcy kroków. Trochę dla zwiększenia swojej aktywności, a po cichu miałam nadzieję na spadek wagi.
Dlaczego akurat w czerwcu? Bo na początku tego miesiąca pojechaliśmy na długi weekend na Kaszuby i tam głównie spacerowaliśmy. Trochę zwiedzaliśmy, trochę pływaliśmy na pontonie, ale ogólnie to dużo chodziliśmy. Zauważyłam, że w czasie całego pobytu bez trudu osiągaliśmy 10 tysięcy kroków.
Skąd się wzięło zalecenie 10 tysięcy kroków dziennie?
Na pewno słyszeliście o zaleceniach dotyczących 10 tysięcy kroków. No właśnie – skąd się w ogóle wzięła ta magiczna liczba? Trochę pogrzebałam w sieci i okazuje się, że faktycznie taka ilość była w zaleceniach WHO, aczkolwiek w ostatnim czasie została obniżona do 7,5 tysiąca kroków. Nie wynikała ona z jakiś specyficznych badań, a z chwytu marketingowego japońskiej firmy produkującej krokomierze w latach 60-tych XX wieku. Nazwano je “Manpo-kei”, co po japońsku oznacza właśnie “10 tys. kroków”! Czyli de facto to wartość umowna.
Niemniej, jak Wam zapewne wiadomo, od jakiegoś czasu aktywność fizyczna znalazła się na najniższym piętrze piramidy zdrowego żywienia i stylu życia, czyli to właśnie na niej powinniśmy się przede wszystkim skupiać. I coraz częściej mówi się, że wyjście dwa razy w tygodniu na dwie godziny na siłownię nie powoduje, że prowadzimy aktywny tryb życia. Dlaczego? Bo to tylko 4 godziny tygodniowo, a co z resztą? Stąd zalecenia, aby intensyfikować naszą ruchliwość na co dzień, np. przez zwiększanie liczby kroków.
Mój czerwcowy eksperyment
Jak już wspomniałam na początku, w czerwcu postanowiłam przeprowadzić eksperyment, czy jestem w stanie osiągnąć liczbę 10 tysięcy kroków na co dzień. Tak naprawdę eksperyment rozpoczął się 7 czerwca, już po powrocie z długiego weekendu. Oglądając wtedy swoje statystyki, stwierdziłam, że szkoda byłoby marnować tak pięknie rozpoczęty miesiąc i warto kontynuować ten krokowy trend. I tak zaczęło się moje wyzwanie, żeby codziennie przejść 10 tysięcy kroków.
Jak się do tego zabrałam?
Pierwszego dnia po prostu wyszłam na spacer po obiedzie. Po powrocie uzmysłowiłam sobie, że każdego dnia muszę przeznaczyć na to czas. Nie oszukujmy się, że uda się to zrobić „przy okazji”. No chyba, że masz psa, ale wtedy te 10 tysięcy kroków pewnie osiągasz codziennie i nie potrzebujesz do tego żadnej dodatkowej motywacji. Ja psa niestety nie mam.
Skoro moja codzienna aktywność to przeciętnie 3-4 tysięcy kroków, to musiałam ją zwiększyć nawet trzykrotnie. Niełatwe zadanie, tym bardziej, że najczęściej powtarzane metody (np. schody zamiast windy, przejście się do współpracownika, zamiast dzwonienie do niego itp.) już dawno stosuję. W czerwcu chyba tylko dwukrotnie udało mi się osiągnąć założony cel bez spaceru, a jedynie przy okazji zakupów i innych zwykłych czynności, np. wyjścia do biblioteki.
Do mojej codziennej rutyny musiałam więc wprowadzić spacer i to co najmniej godzinny. Na szczęście w mojej okolicy jest dużo terenów zielonych, kilka stawów i strumyków, więc miejsca na spacery dość. Szybko się jednak okazało, że chodzenie ciągle tymi samymi, dobrze znanymi ścieżkami i bez konkretnego celu jest dla mnie po prostu nudne. Zaczęłam więc oglądać mapy, szukać w internecie, co jeszcze mogę ciekawego znaleźć w mojej najbliższej okolicy. Czasami wystarczyło wejść w rzadko uczęszczaną przeze mnie uliczkę i tam odkrywać zupełnie nowe rzeczy, ulice, domy, a nawet całe osiedla, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Tylko dwa razy podjechałam samochodem parę kilometrów dalej, żeby pospacerować gdzieś indziej i tam poznawać nowe zakątki, np. Szaniec Jezuicki.
Czy cel udało się osiągnąć?
Jeśli śledziliście mnie na stories na Instagramie lub FB to znacie odpowiedź! Jeśli jednak nie, to musimy najpierw sięgnąć do statystyk.
Gdy popatrzymy na pojedyncze dni – to nie do końca, bo trzy razy (od 7 czerwca) nie udało mi się osiągnąć tej wartości, ale i tak było to ponad 8 tysięcy kroków. W czerwcu najwięcej jednego dnia przeszłam ponad 18 tysięcy kroków. Jako ciekawostka – w czasie urlopu w sierpniu w Świnoujściu przeszłam ponad 34 tysiące kroków!
Średnia liczba kroków w czerwcu to 11 277, więc nieźle! Tym bardziej, gdy zestawimy to ze średnią z maja – zaledwie 3 670 kroków. ☹
Warto jednak spojrzeć na jeszcze jeden parametr: intensywność tych spacerów. W czerwcu aplikacja zmierzyła mi, że łącznie miałam 361 minut intensywności umiarkowanej do wysokiej, czyli średnio 20 minut dziennie (zlicza tylko te dni, kiedy taka większa aktywność została w ogóle odnotowana). To znacznie więcej niż w poprzednich miesiącach, a lepsze wartości osiągałam tylko wtedy, gdy udawało mi się w miarę regularnie ćwiczyć.
Czy opłacało się chodzić 10 tysięcy kroków dziennie?
W ogólnym rozrachunku na pewno tak, ale jest też parę wad takiego rozwiązania. Jakich? O tym za chwilę. Najpierw korzyści, bo tych jest zdecydowanie więcej.
Korzyści z chodzenia 10 tysięcy kroków dziennie
Endorfiny i samopoczucie, poczucie satysfakcji
Pokonywanie własnych słabości, głównie lenistwa jest najważniejszą korzyścią z takiego wyzwania. Prawie codziennie zmagałam się z pytaniem „Po co ja się w to wpakowałam? Mogłam siedzieć i czytać książkę”. Jednak zbierałam się w sobie i wychodziłam. To był ten najtrudniejszy etap. A potem była już czysta satysfakcja, endorfiny działały i zawsze wracałam zadowolona.
Lepsza kondycja
Nie da się ukryć, że na początku szybko pojawiała się zadyszka, ale pod koniec miesiąca było już znacznie lepiej. Starałam się też chodzić bardziej energicznie, więc dłuższe były okresy wzmożonej intensywności.
Rzadsze korzystanie z samochodu
W czerwcu z samochodu rezygnowałam głównie w dwóch sytuacjach:
- gdy musiałam iść do sklepu lub apteki, nawet gdzieś dalej (około 3 km),
- gdy musiałam iść do biblioteki.
Większość tych spraw mogłabym załatwiać w drodze z pracy do domu, ale specjalnie tego nie robiłam, żeby mieć lepszy powód na wyjście z domu po południu. ?
Poznawanie najbliższej okolicy
Powiem Wam, że pod tym względem spotkało mnie najwięcej zaskoczeń. Wydawało mi się, że znam dość dobrze swoje najbliższe rejony, ale gdy zapuściłam się w rzadko odwiedzane przeze mnie ulice czy okolice, okazało się, że w ostatnim czasie powstały nowe bloki, ulice, przedszkole, a nawet całe osiedla.
Obserwowanie przyrody
Gdy eksplorowałam tereny, gdzie „nic nie ma”, odkryłam wąwóz oraz mały stawek i to nie więcej niż kilometr od domu! Chodząc po łąkach i okolicznych niewielkich zagajnikach spotkałam lisa, zające, kaczki, łabędzie, a nawet sarnę na osiedlu. Wysłuchałam mnóstwo ptasich i żabich koncertów. Znalazłam piękne piórko sójki. Zachwycałam się pięknymi kwiatami i to zarówno na łąkach, jak i w ogrodach. Było warto!
Dodatkowe atrakcje
Wychodząc z domu, zawsze może się wydarzyć coś, co urozmaici nasze życie. Co mnie spotkało? Na przykład wylegitymowała mnie policja, bo byłam podobna do poszukiwanej osoby! Zostałam posądzona o robienie zdjęć obcym dzieciom (oczywiście nieprawda) i znalazłam kartę bankomatową (oddałam). Siedząc w domu nie przeżyjemy takich atrakcji 😉
A wady?
Przejście 10 tysięcy kroków zabiera dużo czasu
Taka aktywność wymaga wygospodarowania na nią czasu. Codzienny godzinny albo dwugodzinny spacer powodował, że zostawało mi mało czasu na inne aktywności, np. na bloga czy czytanie. Niektóre rzeczy odkładałam na następny miesiąc, bo nie byłam w stanie zmieścić ich w codziennym grafiku.
Może być nudne
Jeśli ciągle wybiera się te same trasy, takie spacerowanie może szybko nam się znudzić. Do tego odkryłam, że nie lubię spacerować bez konkretnego celu, przy czym ilość kroków nie jest dla mnie celem samym w sobie. Lepsze dla mnie było znajdowanie konkretnego powodu do wyjścia lub miejsca, do którego chciałam dojść.
Szkoda, że jeszcze wtedy nie odkryłam geocachingu, bo w tej zabawie terenowej miałabym więcej określonych celów do osiągnięcia.
Nie wpłynęło istotnie na wagę
Myślałam, że tak znaczne zwiększenie aktywności bardziej wpłynie na moją wagę. Tymczasem podczas całego miesiąca zrzuciłam zaledwie 1,5 kg. Czy od spacerów? Raczej nie, gdyż w tym czasie dość pilnie pilnowałam nieprzekraczania określonej ilości kalorii, więc ten niewielki spadek wagi był spowodowany raczej tą drugą przyczyną. Zresztą stosunkowa niska intensywność takich spacerów raczej nie powoduje dużej utraty kalorii.
Jakieś wnioski?
Lepszy taki ruch niż żaden, ale żeby osiągnąć konkretne korzyści zdrowotne, lepiej połączyć go z innymi bardziej intensywnymi aktywnościami fizycznymi, np. jazdą na rowerze, fitnessem, pływaniem. Dlatego w lipcu chciałam zamienić spacery na chociaż dwa lub trzy 30-45 minutowe treningi tygodniowo. Niezbyt ambitne zadanie, więc zgadnijcie, ile takich treningów zrobiłam w sumie przez cały miesiąc? 😀